Na te chwilę wielu z nas czekało parę lat gdyż zespół Jana Andersona od czasu trasy promującej płytę „J-tull Dot Com” konsekwentnie omijał nasz kraj. Tym razem jednak Warszawa znów stała się etapem trasy koncertowej zespołu. A okazja nie byle jaka gdyż Jethro Tull świętuje 40-lecie powstania!!!. Jako że miałem przyjemność uczestniczyć w tym wydarzeniu pozwólcie że podzielę się z Wami wrażeniami.
Koncert zaczął się z godzinnym opóźnieniem (spodziewałem się początku o 18 , później okazało się że od tej godziny dopiero wpuszczają), grupie nie towarzyszył żaden zbędny support toteż publiczność niecierpliwie czekała na pojawienie się bohaterów wieczoru. W końcu godzina 19.40…i są nareszcie! Nieco postarzali upływem czasu, nieomalże w oryginalnym składzie , ale jak dawniej powitani gorącą owacją fanów. I zagrali…i to jak!
Ci którzy pamiętają poprzedni koncert mogli czuć się miło zaskoczeni..głos Andersona brzmiał znacznie mocniej i wyraźniej niż ostatnio, zupełnie jakby w zespół wstąpiły nowe siły w reakcji na gorące przyjęcie. Zaczęli od klasyki: Nothing Is Easy , A New Day Yesterday, Beggar’s Farm. A potem już było tylko lepiej. Przyzwyczajeni do mocniejszych brzmień nagle doświadczamy Serenade To A Cuckoo – jazzowy (sic!) cover Rolanda Kirka. Potem znów zmiana na znany styl grupy – Jeffrey Goes To Leicester Square , Back To The Family i ani się człowiek obejrzy mija godzina, następuje 15 minutowa przerwa w oczekiwaniu na więcej muzyki. I następuje część która świadczy o sile zespołu – wyborne stylizacje i nawiązania do muzyki dawnej:
- Past Time In Good Company – XVI wieczny utwór z czasów króla Henryka VIII zagrany nieomalże tak jak musiał brzmieć wtedy gdy król ścinał swoje żony 😉
- Mother Goose – inspirowana niemiecką muzyką ludową z czasów średniowiecznych
- Bouree – utwór J.S. Bacha zagrany tak jak wg Andersona Bach zagrałby go dzisiaj 🙂
Potem kolejna zmiana stylu i jeden z największych hitów grupy – Heavy Horses. I tak było już do końca. Mocniejsze uderzenia , rozbudowane utwory takie jak „Aqualung” czy też fenomenalne Tick as a Brick powstałe w okresie fascynacji grupy rockiem progresywnym sprawiły iż na zakończenie repertuaru kilkuminutowa owacja na stojąco wydaje się całkiem zasłużona. A gdy nastąpił Locomotive Breath na bis i cała sala klaszcze i tańczy przez cały czas trwania piosenki – dla takich chwil właśnie chodzi się na koncerty.
Występ ten pokazał każdemu dlaczego Jethro Tull tak długo utrzymuje się na topie – przepiękne aranżacje, łatwość zmiany stylizacji ( w 1989 roku zespół wygrał nawet nagrodę Grammy za Best Heavy Metal Performance bijąc typowaną przez fachowców Metallicę !!!, która także wystartowała z rewelacyjnym …and Justice for All), głos Andersona który sprawiał wrażenie iż nie ma instrumentu na którym by nie potrafił zagrać, ostre solówki Martina Barre’a, perkusyjny kunszt Doana Perry’ego ( który zagrał krótkie parominutowe solo na bębnach gdyż dłuższe wg słów Andersona byłoby zbyt nudne dla publiczności 😛 ) tworzyły razem harmoniczną całość. Zespół od pierwszych taktów nawiązał kontakt z publicznością a później wielokrotnie żarciki Andersona w przerwach utworów wzbudzały wesołość na widowni.
Podsumowując, każdy kto tego wieczoru przyszedł do Sali Kongresowej i odżałował te 150zł na bilet na pewno świetnie się bawił i nie powinien się czuć rozczarowany. Widać wyraźnie iż stara muzyka ponownie okazuje sie ponadczasowa i bije na głowę dokonania różnych jednosezonowych gwiazdek będących produktami „speców” od marketingu. Może dlatego na widowni próżno było szukać młodzieży a dominowali ludzie między 30 a 50 rokiem życia. I to dla nich zagrało Jethro Tull najlepiej jak umiało, jeśli więc będziecie mieli okazję pójść kiedyś na ich koncert – nie wahajcie się, to naprawdę kawał dobrej porządnej muzyki.